Kochamy podróże – czyli Wroclove na weekend


Dziś o zwykłych sprawach. Najzwyklejszych. Muszę Wam się pochwalić, że po wielu, wielu próbach, namowach, zmianach, katarach i innych przeszkodach dotarliśmy do Wroclove i spędziliśmy tam udany weekend. Weekend udany dla wszystkich (prawie). A dla kogo nie był eksplodującą bombą radości? A taki sobie jeden…

Brat z bratową mają dwójkę cudownych dzieciaków, parkę. Dziewczynka Z. jest starsza, ma prawie 8 lat i jest moją najukochańszą na świecie chrześnicą, chłopczyk Sz. jest młodszy, ale dwa lata starszy od Rumpla i mąż jest jego ojcem chrzestnym. Są cudowni, uroczy, weseli i są kuzynostwem Rumpla. Mieszkamy w sumie blisko siebie, bo cóż to za odległość 100 km, kiedy dostępna jest autostrada. A jakoś te spotkania rzadko nam wychodzą. A weekendu nie spędziliśmy razem chyba od lat. Dlatego postanowiłyśmy to zmienić. Nie obyło się bez przeszkód, ale postanowiłam, że tym razem nic nam nie stanie na drodze, nic nie zmusi nas do kolejnego przełożenia wizyty i takim oto sposobem w sobotę rano wyruszyliśmy. No nie napiszę Wam, że bladym świtem, bo Rumpel jak chyba większość dzieci wyczuwa, że coś się kroi i postanowił złośliwie zrobić sobie całkowicie nieplanowaną, poranną drzemkę 🙂

Kiedy już księciunio wstał to zwarci i gotowi wyruszyliśmy w drogę. Zaszczyt mnie spotkał niesłychany przy tej okazji… Byłam kierowcą!! O tak, mąż oddał ster w moje ręce. Ale nie myślcie, że dobrowolnie. Trzy dni przed wyjazdem wszedł sobie spokojnie na przejście dla pieszych i został znokautowany dwutonowym Cherokee. Po wizycie na izbie przyjęć opolskiego szpitala wrócił do domu z szyną. Tym oto smutnym sposobem zostałam kierowcą. Rumpel wyspał się w domu, wiec cała trasa do Wrocławia była wyzwaniem dla moich chłopaków. Ale dali radę!

Mała Z. przywitała nas wielkim uśmiechem i nieukrywaną radością zwłaszcza na widok wujka, jeszcze mniejszy Sz. był trochę mniej wylewny, a z Rumplem nie chciał się witać wcale. Po chwili wyjaśniło się dlaczego. Tydzień temu na spotkaniu rodzinnym Rumpel miał młodemu zrobić „cacy, cacy” a szarpnął go za włosy tak mocno, że Sz. zaczął się go bać po prostu. Ale będziemy przełamywać lody.

Popołudnie postanowiliśmy spędzić na wrocławskim Rynku. Niestety nie mogliśmy się wybrać wszyscy ze względu na podejrzewane przeziębienie Sz. Zatem brat bohatersko podjął wyzwanie i rodzinnie wyruszyliśmy komunikacją miejską (pierwszy raz Rumpla w zbiorkomie – dzięki brat za uświadomienie ;)) w kierunku Rynku. Chrześnica, jak to mała kochana dziewczynka, chciała Rumpla pchać w wózku i nawet w autobusie nie odstąpiła go na krok, tylko zawzięcie stała przy nim.

Rynek we Wrocławiu jest śliczny. Jestem zauroczona pięknymi kamienicami, uliczkami i mnóstwem klimatycznych kawiarenek. No może nie mnóstwem, ale kilka fajnych znaleźliśmy. Atrakcji na Rynku nie brakowało, ale największym powodzeniem zwłaszcza u maluchów cieszą się niezmiennie odkąd pamiętam bańki mydlane. Nam również się podobały. Wielkie bańki, tysiące małych, wszystkie unoszące się na sprzyjającym wietrze. Poniżej chcę Wam pokazać kilka fotek z tego spaceru, bo cóż tu więcej opisywać. No może tylko to, że Rumpel został uwolniony z więzienia. Dostał buciki i zasuwał po wrocławskim Rynku na własnych nogach. A brat pokazał nam fałszywe okno w jednej z kamienic. Taka zagadka dla turystów. Znajdź podróbę. Ja znalazłam 🙂 Was też zachęcam podczas wizyty we Wro!

Wrocław Rynek

Wrocław Rynek

Gdzieś tam biega moje dziecko i goni bańki…

Wrocławski Rynek w bańkach mydlanych

Wrocławski Rynek w bańkach mydlanych

Wrocław Rynek bańki mydlane

Wrocław Rynek bańki mydlane

Rynek Wrocław

Rynek Wrocław

Migawka nie nadąża w tych aparatach…

Rynek był piękny, bańki wielkie i tęczowe, a lody pyszne. Ale czas był wracać na podwieczorek i pyszne domowe ciasta, aby późne popołudnie spędzić już wszyscy razem.

W tym momencie pragnę podkreślić, że ciasto czekoladowe mojej bratowej O. było przepyszne. A jak chciałam je sama zrobić to wyszło coś niepodobne do niczego. A przepis taki prosty ponoć… Bo w nim tylko jajka, gorzka czekolada i skórka pomarańczowa… Ale trudno, nie wszystkie ciasta można umieć upiec. A wracając do tego jak upływał nam sobotni wieczór…

Popołudniu dzieciaki miały też chwilę na wspólną zabawę. Niestety Sz. przez traumę wyrywanych włosów nie zbyt tolerował Rumpla ciągle próbującego coś wykombinować, a i Rumpel nie rozumie jeszcze wszystkiego, a czasami rozumie i postanawia robić inaczej i przez to były takie rozmowy:

Sz: Aaałłaa i smutna minka,
Ja: Co się stało?
Sz. On mnie udeził!
ja: gdzie Cię uderzył?
Sz. (z poważną w pełni miną) udeził mnie w kapcia…

Padłam ze śmiechu 🙂

Młode wieszczuchy kulturalnie o 20:30 już w łózkach były, a mój syn też w łóżku tylko niekulturalnie. Intensywny dzień, podróż, drzemka jedna i druga na Rynku oraz nowe miejsce do spania nie pozwoliły mu spokojnie odpłynąć w objęcia nocy i trwało to do 22. Ale organizmu na dłuższą metę oszukać nie mógł więc ostatecznie usnął i pozwolił nam na wieczór w dorosłym gronie.

Co się działo po 22:00 pisać nie będę, bo w końcu jakieś tajemnice podróży i tajemnice rodzinne muszą być. Ale było wesoło, śmiałam się dużo, nasłuchałam nowych żartów. Mąż też szedł do łóżka z uśmiechem. 🙂

Niedzielny poranek była dla dorosłych łaskawy. Rumpel postanowił, że w związku z drobnym nietaktem wieczornym da nam pospać do 8:00. Młode wieszczki też przydreptały się przywitać kilka minut później. Tak więc wszyscy zasiedliśmy do śniadania w wesołych nastrojach, niektórzy tylko zmęczeni (Tata Rumpla jest wielkim śpiochem).

Ostatnie wspólne parę godzin spędziliśmy na zabawie. Przekonałam się, że konsola to wcale nie jest głupi pomysł, nie uczy lenistwa i nie można jej demonizować. Sport wirtualny może być tak samo wykańczający jak zajęcia na powietrzu. Jest też świetna alternatywą kiedy latorośl lub rodzic niedomagają z powodu przeziębienia i spacery, a tym bardziej inne aktywności na dworze odpadają. Dowiedziałam się też bardzo ważnej rzeczy. Praktyka czyni mistrza. Daaa!! 🙂 A przynajmniej praktyka rozwija. Chrześniaki skopały mi cztery litery i to w level master 🙂

Odwiedziny to były wspaniałe. Ale jak każde, musiały się kiedyś zakończyć więc i do domu trzeba było wrócić. Oczywiście przywileju ciąg dalszy był, więc znowu ja byłam kierowcą. I kiedy tak jechałam autostradą, od czasu do czasu słuchając wskazówek męża, śmiechu Rumpla, muzyki w radiu dotarło coś do mnie. Coś bardzo przytłaczającego, o czym szerzej pisać bym nie chciała. Powiem Wam tylko, że z całą powagą i ciężarem spadła na mnie myśl, że jestem kierowcą, jestem osobą, która trzyma w rękach życie swojej rodziny! Spojrzałam na licznik, poczułam ukłucie w sercu i zdjęłam nogę z gazu!

Do domu dotarliśmy radośni, zadowoleni i nieco zmęczeni. Oby więcej takich rodzinnych spotkań i niezapomnianych chwil!

Dziękuję!

A Wy jak spędzacie weekendy?

You may also like

Jeden komentarz

  • Martyna
    26 maja 2015 at 07:28

    My jeszcze do Wrocławia nie zawitaliśmy. Kiedyś tam przejazdem na narty, ale nie z Młodym. Musimy nadrobić :)!

LEAVE A COMMENT

O mnie

Zofia

Kim jestem? Hmm… Jestem tysiącem osób w jednej. Jestem kobietą, żoną, mamą, córką, wnuczką, pracownikiem, kucharką, sprzątaczką, gosposią, nianią, kochanką. Jestem sobą i jestem efektem swoich rodziców.

Zblogowani

Zblogowani